piątek, 19 grudnia 2008

Festiwal obłudy

Wesoły dzień dziś nastał. Udało się ponownie uchwalić ustawę ograniczającą możliwość pobierania tzw. emerytur pomostowych. Ale nie o meritum chcę tu dziś pisać. Koalicja zagłosowała za, a wsparcie SLD i mniejszych kół pozwoliło na przyjęcie ustawy. Przeciwne było (jak zwykle) PiS, które dzięki prezydenckiemu veto, miało okazję ponownie zagłosować przeciw. I niby mają do tego prawo. Reprezentują inne poglądy i bronią interesów innych ludzi. Ta reprezentacja jest ich obowiązkiem.

Jednak już po tych wydarzeniach, portal dziennik.pl napisał, cytując nieoficjalną wypowiedź jednego z posłów PiS:
- Kamień spadł mi z serca, że weto do "pomostówek" upadło - to właśnie jedna z takich nieoficjalnych wypowiedzi posłów PiS. Cieszą się, bo uważają, że ta trudna i niepopularna reforma była konieczna. Przyznają też, że rządowa ustawa wcale nie jest taka zła.
Zastanawia mnie jedno pytanie: Na czym właściwie to wszystko polega? Dlaczego poseł, który ma konkretne poglądy w konkretnej sprawie, nie może dać wyrazu tym poglądom poprzez oddanie adekwatnego głosu. Na czym polega ta cała, dyscyplina partyjna? Czy poseł reprezentuje swoją partię, czy swoich wyborców? Czy wyborca oddaje głos na partię, czy na osobę? Wbrew pozorom te pytania nie mają wcale prostych odpowiedzi. Pułapka wydaje się być w naszej ordynacji wyborczej.

Moim zdaniem to poseł powinien być przedstawicielem wyborcy, a nie partia, do której należy. Ale nawet jeśli obywatel oddaje głos na partię polityczną, to czy poseł w trakcie kadencji może zmienić klub parlamentarny, do którego należy? Zgodnie z naszą ordynacją, może. Pewnie powinien w takiej sytuacji tracić mandat, ale takiego przepisu nie ma.

Jeśli obywatel oddawałby głos na posła, to jego świętym obowiązkiem jest reprezentowanie własnych wartości i poglądów, które przekonały wyborcę, że to on właśnie jest ich godnym przedstawicielem. Dyscyplina partyjna w takim układzie nie miałaby żadnego sensu. Mogłyby funkcjonować niezobowiązujące rekomendacje, na wypadek nierozeznania i niedookreślenia poglądów konkretnego posła w konkretnej sprawie.

Może w takiej sytuacji sejm przestałby być polem bitwy pomiędzy zorganizowanymi armiami, a stałby się miejscem przeprowadzenia swobodnej debaty publicznej wolnych ludzi, którzy zostali wybrani wolnym głosem przez obywateli. A tak, jesteśmy skazani na festiwal obłudy i niezrozumiałą wojnę "na górze".

poniedziałek, 8 grudnia 2008

Świadomość

Różne opcje polityczne różnie oceniają, co powinno być fundamentem organizacji życia publicznego. Liberał powie, że najważniejsza jest wolność jednostki. Socjalista, że najważniejsze jest jakieś dobro wspólne. Kapitalista, że najważniejsza jest własność prywatna. Konserwatysta, że tradycyjne wartości. Anarchista, że swoboda. Pacyfista, że pokój. Można by tak wymienić wiele wiele więcej punktów widzenia.

Politycy różnych opcji kłócą się między sobą, która z tych wartości jest najważniejsza. Jednak pośród tego całego bałaganu zapominają o kwintesencji demokracji. Zapominają, że to ludzie, obywatele, mają prawo zadecydować, która z tych wartości będzie fundamentem. Zapominają, że w społeczeństwie potrzeba tworzenia consensusu. Jednak potrzeba ta, jest odsuwana gdzieś na boczny tor, podczas bieżących przepychanek politycznych. Politycy uważają, że to oni będą decydować, a obywateli tylko trzeba "zaczarować", by oddali na nich głos.

Zamiast tego czarowania, przydałoby się, aby politycy więcej uwagi poświęcili budowaniu świadomości obywatelskiej. Żeby obywatel nie szedł głosować na osobę, która się ładniej uśmiecha, albo bardziej elegancko klęczy w pierwszej ławce w lokalnym kościele parafialnym. Żeby decyzja, którą obywatel podejmuje była rozsądna, a wybór, którego dokona był krokiem ku realizacji celu obywatela, a nie polityka.

Chciałem więc na przekór liberałom, konserwatystom, socjalistom, kapitalistom, anarchistom i pacyfistom, oraz wszelkim innym możliwym politykom, wskazać, jako fundament dobrze i sprawnie działającego państwa właśnie polityczną świadomość obywatelską. Żeby obywatel wiedział, że odpowiedzialność, za to co się dzieje w państwie nie spada całkowicie na polityków, ale przede wszystkim na tego, kto ich powołał do sprawowania rządów.

środa, 3 grudnia 2008

Czyja zasługa?

W pewnej firmie, ludzie mało zarabiali i zaczęli prosić swojego managera o podwyżki. Manager miał świadomość, że w tym miesiącu na podwyżki nie ma szans. Kiepsko też wyglądają perspektywy na przyszłe miesiące, ale ponieważ jest jeszcze czas, żeby te perspektywy polepszyć, obiecał pracownikom, że spełni ich prośby. Miał nadzieję, że jakoś będą w stanie poukładać finanse i realizacja podwyżek nie wpłynie negatywnie na budżet firmy. Poszedł z wnioskiem do zarządu. Zarząd miał przeczucie, że do czasu realizacji podwyżek straci swój mandat, więc nie bacząc na skutki zgodził się na wniosek managera.

Zarząd tak jak przeczuwał, tak stracił mandat, a manager odszedł nie zostawiając planu zmiany finansów tak, aby podwyżki były realne. Nowy zarząd został powołany i stanął przed problemem, jak zrealizować obiecane przez poprzednika podwyżki, nie psując przy tym procesu inwestycyjnego oraz odpowiadając na zapotrzebowania bieżące. Rozwiązanie tego problemu nie było proste, ale nowy zarząd zdecydował utrzymać w mocy podwyżki, koniecznych cięć dokonując w dziale personalnym firmy, oraz ograniczając wydatki na nowy sprzęt. Mieli w świadomości, że jeśli podwyżek nie zrealizują teraz, w późniejszym czasie prezes nie zgodzi się na nie, a siłę mieli za małą na przeprowadzenie zmian pomimo sprzeciwu prezesa.

I tak się teraz zastanawiam. Czyją zasługą są zrealizowane podwyżki? Ekipy, która nieodpowiedzialnie je zaplanowała, czy tej, która w poczuciu konieczności zmieniła priorytety finansowe, aby zagwarantować środki na spełnienie zobowiązań podjętych przez poprzedników?

Na koniec dodam tylko, że historia nie opisuje żadnych podwyżek, ale rzeczywistość obniżania podatków przez poprzednią ekipę rządową i realizację tego projektu przez obecną.

wtorek, 2 grudnia 2008

Tworzenie iluzji

Głośno się zrobiło o pewnej rozmowie w ramach komisji trójstronnej. Premier Tusk przyznał w niej, że kryzys finansowy jest gorszy niż się wydawało. Z jego słów wynika, że boi się skutków kryzysu w Polsce. Jednak oficjalnie, na konferencjach prasowych uspokaja i mówi, że nie ma się czego bać. Jak pogodzić te dwie, różne postawy?

Nie ulega wątpliwości, że rynki finansowe są bardzo wrażliwe na rozmaite komunikaty. Gdy premier zacznie straszyć kryzysem, inwestorzy zaczną się wycofywać i zacznie brakować kapitału. To spowoduje spadek cen akcji i kryzys stanie się faktem. Wydaje się, że uspokajanie nastrojów może przyhamować nieuchronny proces, który może wynikać, choćby z zachowania zagranicznych inwestorów, którzy tracą na rynkach światowych. Straszenie kryzysem tylko spotęguje ten proces.

Jednak czy troska o zdrowie rynku finansowego usprawiedliwia mijanie się z prawdą? Czy iluzja bezpieczeństwa jest najlepszym rozwiązaniem? Przecież człowieka kryzys dotknie w każdym przypadku. Skoro tak, to może lepiej, gdy człowiek jest świadomy sytuacji. Wtedy, bazując na swojej wiedzy, może podejmować właściwe działania. Żadne sensowne działania wprawdzie nie przychodzą mi do głowy, ale nie jestem ekspertem w sprawach finansowych.

Skoro premier tak ufa obywatelom (co wielokrotnie podkreślał w swoim expose), to może warto podzielić się z nimi swoimi obawami i dać im podejmować wolne decyzje w oparciu o prawdę. Można zaryzykować tezę, że premier, tworząc iluzję manipuluje decyzjami obywateli. Czy założywszy, że cel (jakim jest zdrowie rynku finansowego) jest dobry, można posunąć się do takich środków?

Moim zdaniem nie wolno. Jednak moje zdanie, ani moje decyzje mają wpływ bardzo minimalny na ogół spraw w państwie. Premier musi odpowiedzialnie zważyć wszystkie racje, by podjąć właściwą decyzję. Wydaje mi się, że gdy będziemy go oceniać u schyłku kadencji, warto będzie spojrzeć na to, że był w tej fałszywy. Jednak trzeba będzie również dostrzec skutki jego postawy.

Chciałem jednocześnie zaznaczyć, że nazywanie tej postawy kłamstwem jest silnym przekłamaniem. W rozmowie na komisji trójstronnej, premier nie powiedział, że kryzys nas dotknie. Powiedział jedynie, że jego skutki na świecie są widoczne. Na żadnej rozmowie nie powiedział przeciwnego zdania. Nie mamy tu do czynienia więc z kłamstwem, a jedynie z ukryciem pewnych obaw, które można znaleźć w słowach z ujawnionej rozmowy.